20 wrz 2012

COLDPLAY OSTATNI RAZ W POLSCE? RELACJA


Tytuł jak z brukowca. Bo nikt nic takiego nie powiedział, nie podał takiej informacji do wiadomości. Nawet w wersji nieoficjalnej. Nie są to też ani moje wiarygodne źródła, ani przecieki nie wiadomo skąd. Plotki z pudelka też nie. Jeżeli wystarczą Wam moje odczucia i przeczucia, to przeczytajcie ten tekst.

Bo oto znów zagrali fantastycznie. Z polotem, z pomysłem, na luzie. I przede wszystkim profesjonalnie, bez żadnej ściemy robili to, co potrafią najlepiej. Stworzyli doskonałą oprawę muzyczną, wizualną, a 50 tysięcy opasek na nadgarstkach zebranej gawiedzi, mrugających w takt granych przez chłopaków utworów dało niepowtarzalny i niezapomniany efekt. Takiego koncertu Polska jeszcze nie widziała i być może długo już nie zobaczy. Czapki z głów panie i panowie, wczoraj chłopaki dali z siebie wszystko. Niemal...

Bo w tym wypadku "wszystko" oznacza tyle, ile można było z siebie dać grając koncerty bez przerwy, średnio co 3 dni od ponad pół roku. Pierwsza moja myśl, moment gdy wyszli na scenę: jak oni to ogarniają? Dzień w dzień to samo, doprowadzanie ludzi na całym świecie do ekscytacji, euforii, ekstazy i nie wiadomo czego jeszcze na "e". I chyba dostałem odpowiedź: scenariusz. Przy takim nawale pracy konieczny jest maksymalnie dopracowany plan. A przy tym brak miejsca na improwizację - niestety. Cholernie ich rozumiem - przy tak napiętym kalendarzu zajęć, chcąc utrzymać wysoki poziom wykonania i minimum niezbędnego luzu, wszystko musi być precyzyjnie wyreżyserowane. I jednocześnie cholernie nie rozumiem - rutyna prędzej czy później zabije każdego, a dziesiątki zagranych na jedną nutę i wypunktowanych do granic możliwości koncertów właśnie do tego prowadzi. Przykład? Z reguły, zawsze żywo reagująca na utwór "The Scientist" publika, tym razem - w moim odczuciu - była wyjątkowo cicha. Chris musiał się trochę postarać, żeby dociągnąć numer do końca, bo kilkadziesiąt tysięcy gardeł nie kwapiło się, aby go dokończyć. Tak, jak to było choćby na Openerze rok temu. I jakby tego było mało, na koniec tego kwasu usta Chrisa wykrzyczały do publiki spontaniczne "You're fuckin' amazing!"... Na Openerze było dokładnie to samo, w tym samym momencie. Tyle, że tam się nam należało. Tutaj nie.


Druga sprawa to kwestia bisów na koniec. Do zaobserwowania nie tylko u Coldplay, ale u wielu innych artystów. I znów - scenariusz scenariuszem, ale żeby wykonać dokładnie te same numery co w Gdyni? No dobra, plus jeszcze wcześniej akustyczny występ na środku stadionu, którego na festiwalu nie było, ale też nie było ku temu warunków. Mniejsza o to. Dla mnie to nie był bis - zespół miał to wkalkulowane w występ, w kontrakt i zagrał to, na co podpisał umowę. Biznesowo OK. Wizerunkowo fatalnie. Gromkie oklaski, błagalne gwizdy i wołania o jeszcze jedno wyjście na scenę wypadły jeszcze sztuczniej, niż to zwykle na koncertach bywa. Bo że wyjdą - to wiadomo. Ale że zagrają to samo i tak samo - tego już nikt nie mógł przewidzieć i ludzie, dla których był to drugi koncert liczyli na więcej. Lub chociaż inaczej. Trochę to tak, jakby chłopaki z Coldplay właśnie na Narodowym chcieli przypomnieć wszystkim zgromadzonym styl gry naszej reprezentacji piłkarskiej - bez elementu zaskoczenia. Bez choćby jednej piosenki, której nie byłoby w planie. A więc co poszło nie tak?

Być może nic, bo zespół standardowo w tej trasie koncertowej wykonuje 21 utworów i ani jednego więcej. I niby dlaczego miałby nas, Polaków potraktować lepiej. Ale być może brakowało jakiegoś impulsu i tu kilka słów muszę poświęcić nam, czyli publiczności. No cóż - oczekiwałem więcej. Nie od siebie, bo ja wybierając miejsce na płycie starałem się wspierać koncert jak tylko mogłem. I wiele innych osób też. Ale obok mnie ludzie czasem stali tak, jakby ich ktoś siłą na ten stadion z ulicy zaciągnął i przez półtorej godziny ze snajperki mierzył. Tragedia. Pod samą sceną zapewne się działo, ale im dalej, tym gorzej. Atmosferę rozmiękczała też sama specyfika koncertu stadionowego, bo połowa ludzi przesiedziała całą imprezę na krzesełkach i jedynym elementem ich interakcji z zespołem były opaski. I to, o czym już wcześniej pisałem - większość uczestników tego koncertu (bo ciężko ich nazwać fanami) nie zrywała sobie gardeł, kiedy zespół tego oczekiwał. Niestety, występy koncertowe w takich komfortowych warunkach mają to do siebie (w odróżnieniu od zabłoconych, śmierdzących toi-tojami festiwali), że często przyciągają ludzi przypadkowych, którym z całej dyskografii artysty podobają się ledwie trzy piosenki. I chcą przede wszystkim zobaczyć stadion, a na drugi dzień zdjęcia udostępnić na FB. Tyle ich interesuje koncert. Przynajmniej zespół na tym zarobił, ale chemii między nim a publiką było jak na lekarstwo. Puentą niech będzie obserwacja, że na Openerze chłopaki zakończyli swój koncert obietnicą kolejnego, za rok. Teraz tylko podziękowali.

A było tak pięknie.