8 cze 2012

NA POCZĄTEK REMIS. A MOŻE PORAŻKA?


Parędziesiąt minut po pierwszym meczu naszej reprezentacji na Euro 2012 nie mogę odmówić sobie komentarza, bo to szczególne wydarzenie nie tylko dla fanów piłki nożnej, ale i tych mniej zainteresowanych. Dla tych drugich impreza jest jedynie dodatkiem do tego, co się w naszym kraju zadziało przez ostatnich kilka lat, lecz choćby tylko z tego powodu mecze naszej drużyny narodowej powinny interesować nas wszystkich.

Wynik poszedł w świat - 1:1. Pewnie, że mogło być lepiej, ale z kilku istotnych powodów nie było. Po pierwsze - z jakiego wydumanego przez UEFA powodu zamknięto dach stadionu? Bo miało padać? Na usta cisną się słowa niecenzuralne, bo przecież na całym świecie, jak trzeba, to w deszczu chłopaki grają, kibice dopingują i nikt nie narzeka. A sam fakt wrzucenia obu grających dziś na Narodowym ekip do gotującego się kotła z pokrywką zakrawa na jakiś sabotaż, bo przecież z każdą minutą widowisko przestawało być widowiskiem, a stawało się męczącą dla oka walką o przetrwanie. Tylko ktoś naiwny mógł mieć nadzieję, że którakolwiek z drużyn chce osiągnąć w tym meczu coś więcej niż tylko remis. 

O ile zatem pierwsza połowa mogła się podobać, bo dużo się działo (szczególnie pod grecką bramką), o tyle druga połowa to ogromne rozczarowanie po obu stronach, tyle że nie do końca z ich winy. Zamiast myśleć o tym, jak rozegrać akcje i zmylić przeciwnika, obie ekipy zastanawiały się jak znaleźć drugi oddech i nie stracić bramki. Mecz, w którym przeciwnikiem obu drużyn była tak naprawdę słabość ich własnych organizmów lepiej rozegrali Grecy, którzy - co tu dużo pisać - do takich temperatur i wilgotności są przyzwyczajeni. Do tego można dorzucić wiedzę o tym, że to gospodarze turnieju ruszą frontalnym atakiem i z tego balonu prędzej czy później ucieknie powietrze. Wystarczyło zatem przeczekać nawałnicę i siły rozłożyć tak, aby starczyło ich do końca.

Do remisu (porażki?) Polaków swoje dołożył także trener Smuda, który w tych tropikalnych warunkach rodem z lasów amazońskich nie dokonał żadnych (!) taktycznych zmian (bo za takową nie można uznać roszady spowodowanej czerwoną kartką naszego bramkarza, Wojtka Szczęsnego). Nasi piłkarze przez praktycznie całą drugą połowę słaniali się na boisku, a po szybkich, składnych akcjach z pierwszej pozostało tylko wspomnienie. Dostrzegali to wszyscy - komentatorzy, dziennikarze, kibice - nawet ci rosyjscy. Nie wydaje mi się zatem, aby nasz treneiro był jedyną osobą w tym kraju, który by taką oczywistość przeoczył. Stąd powody owej pseudotaktyki wydają się być dwa: gra na remis albo brak zaufania do ławki rezerwowych. Innych nie widzę i to jest właśnie zatrważające. Obie teorie są niedorzeczne, ale niestety mogą okazać się prawdziwe. 

A co mają powiedzieć sami piłkarze? Kilku z nich z pewnością miało już serdecznie dość spijania litrów własnego potu z czubka nosa i chętnie daliby pograć kolegom z ławki, ale z niewiadomych przyczyn musieli obudzić w sobie nadludzkie możliwości, rezerwy, których po wyczerpującym sezonie ligowym nie mogli za wiele mieć. A co na to trójka naszych rezerwowych rozgrzewających się przy linii bocznej przez całą drugą połowę? Sądzę, że poziom ich ogólnej dezorientacji sięgnął w tym dniu zenitu, a w głowach jeszcze do teraz pojawia się pytanie z cyklu: "ale o co chodzi?". 

Przynajmniej do następnego meczu media będą tę kwestię próbować wyjaśniać. Tyle, że to teraz on - trener Smuda - będzie musiał się ostro napocić, żeby udowodnić opinii publicznej swoją rację. Będzie musiał wytłumaczyć, dlaczego tym razem jego słynny trenerski nos nie zadziałał tak, jak powinien. Chyba tylko dlatego, że tak naprawdę to my sami - kibice, dziennikarze, piłkarze - wymyśliliśmy i wpoiliśmy sobie do głów ten banał. A żeby grać i wygrywać to oprócz umiejętności trzeba mieć również trochę szczęścia, którego dziś naszym piłkarzom zabrakło. Smuda do tej pory miał go aż nadto i wszystko wskazuje na to, że tym właśnie była podyktowana cała jego dotychczasowa kariera trenerska. Dziś jednak zapomniał temu szczęściu pomóc.

Co jeszcze było złe? Gra obronna pary stoperów Perquis-Wasilewski, która kilka razy zagrała tak, jakby nie czuła stawki meczu i koncentrację zostawiła w szatni. To po ich błędach Grecy zdobyli jedną bramkę, prawie wbili drugą (której sędzia - na szczęście dla nas - nie uznał), otrzymali rzut karny a Szczęsny czerwoną kartkę. Za dużo jak na jeden mecz i na tak doświadczonych zawodników. Można wysnuć wniosek, że gdyby ten element gry działał poprawnie, to w końcu dobilibyśmy grających w dziesiątkę Greków jakimś drugim golem i byłoby po meczu. A tak pozostał niedosyt. 

Niedosyt dlatego, że paru graczy zagrało naprawdę dobre zawody (przede wszystkim trio Piszczek-Kuba-Lewandowski, może także Boenisch i Polanski), nasze akcje w ataku były naprawdę godne imprezy tej rangi - szybkie, groźne i ładne dla oka, do tego czerwień dla Greka w końcówce pierwszej połowy... Do momentu rozpoczęcia drugiej wszystko przemawiało za biało-czerwonymi. Niestety był to ledwie domek z kart, który - wprawdzie nie w całości, ale - się rozsypał. Pozostaje mieć nadzieję, że wnioski wyciągnie głównie selekcjoner i tak przetłumaczy piłkarzom swoje decyzje, aby mieli oni ochotę ponownie stanąć do walki, z co najmniej podobnym animuszem, jak w pierwszych kilkunastu minutach dzisiejszego meczu.