30 maj 2012

JA MAM RACJĘ. NIE, BO JA!













Im bliżej początku Euro 2012, tym więcej wypowiedzi polityków (i nie tylko) o tym, czego nie udało się zrobić i z jakich obietnic się nie wywiązano (przeciwnicy obecnego rządu), a z drugiej strony docierają do nas informacje, że jesteśmy na Euro gotowi i większość inwestycji została lub zostanie zakończona w terminie (zwolennicy koalicji rządzącej). Przeciętny Polak odbierając przekazy medialne z udziałem obu stron może dojść do wniosku, że raczej ma schizofrenię, niż wiarygodną wiedzę na ten temat.

Po raz kolejny okazuje się, że wszystko, o czym mówi się w mediach, może stać się okazją do międzypartyjnego przeciągania liny ze wzajemnym podszczypywaniem się w roli głównej. Przy czym im większa ranga wydarzenia, tym poziom tzw. debaty politycznej i publicznej znacznie niższy. A zbliżające się wielkimi krokami Euro jest doskonałym pretekstem do tego, aby jeszcze mocniej uderzyć i zdyskredytować aspekt organizacyjny imprezy przez przeciwników ekipy rządzącej, odpowiedzialnej przecież za przygotowania do mistrzostw.

W żadnym wypadku artykuł ten nie służy obronie czy atakowi kogokolwiek i którejkolwiek opcji politycznej, ponieważ każdy - w mniej lub bardziej kulturalny sposób - ma prawo swoje zdanie wypowiedzieć i odpowiednio wykorzystać do tego celu wszechobecne media. Problem tkwi w tym, że próbuje się ludziom robić wodę z mózgu, kiedy jeden mówi: "czarne jest białe", a drugi twierdzi, że jest odwrotnie. Każdy gra dla siebie i swojej drużyny, ale to społeczeństwo jest ostatecznym odbiorcą tego przekazu i najprostszą formą wyrobienia sobie przez nie opinii (czytaj: narzucenia pewnego toku myślenia) są różnego rodzaju zdarzenia wygenerowane przez polityków i nie-polityków, prezentowane później na żółtym pasku w telewizji. Niestety do wyrobienia sobie własnego, wiarygodnego zdania potrzebna jest wiedza na temat faktów, obiektywnych informacji, odniesień i porównań do innych sytuacji, a tego - jako społeczeństwo - jesteśmy bezpardonowo pozbawiani. Gdyby było inaczej, ktoś zawsze musiałby komuś przyznać rację, przyznać się do błędu, przeprosić... To nie przystoi, nie leży w niczyim interesie i nie tego oczekują media.

Doskonałym przykładem jest zbliżające się wielkimi krokami Euro 2012 i gra w ping-ponga fundowana przez naszych politycznych wybrańców narodu. Rząd twierdzi, że jesteśmy w 80% gotowi na Euro (pytanie tylko, czy ten procent to część nakreślonego w 2007 roku planu i tylko tyle (aż?) udało się zrealizować, ale jest to wystarczające przy obecnej sytuacji gospodarczej, czy może jest to informacja, że brakuje nam jeszcze 20% do ogłoszenia pełnej gotowości organizacyjnej). Mamy stadiony, większość planowanych kilometrów nowych dróg została położona, kończą się rozbudowy i modernizacje dworców kolejowych i terminali lotniczych, posiadamy też optymalną liczbę miejsc noclegowych, a od kilku tygodni trwają intensywne szkolenia dla służb mundurowych związane z zapewnieniem bezpieczeństwa podczas imprezy. Zatem plus dla rządu... ze strony rządu. Bo oto pojawia się opozycja, która w naszym kraju jest po to, aby negować wszystko, co można przypadkiem uznać za nie jej sukces.

I tak - stadiony są, ale: a) za drogie w budowie i w utrzymaniu, b) każdy jeden ma beznadziejną trawę, c) nie wiadomo, czy po Euro będą w stanie na siebie zarobić. Autostrady powstały, ale zaledwie 1000 zamiast 1600 km zapowiadanych przez rząd, a ponadto wiele z nich spełnia jedynie wymóg przejezdności, przez co nigdzie na takich drogach nie zatankujemy, a ekosystem dostanie w kość przez brak ekranów akustycznych. Dworców PKP i terminali lotniczych, o dziwo, nikt się nie czepia, nie wiadomo natomiast czy wszyscy pasażerowie dojadą na czas, w dogodnych warunkach i tam, gdzie akurat chcą dojechać. Niełatwo jest zapomnieć o tym, co działo się w okresie świąt bożonarodzeniowych 2 lata temu, a turystów do obsłużenia podczas Euro będzie przecież znacznie więcej. Hotele, hostele, pensjonaty i kempingi są gotowe na przyjęcie gości, ale ci nie są gotowi nocować płacąc wywindowane o nawet 300% w górę ceny za pobyt. To akurat nie jest kwestia decyzji politycznych, a rynkowa rzeczywistość, gdzie wzrost popytu generuje - zawyżony, ale jednak - wzrost cen. To pokazuje, jak różne są spojrzenia na tę samą sytuację i żeby wyrobić sobie konkretny pogląd, trzeba sięgnąć głębiej aniżeli tylko do podstawowych programów i portali informacyjnych, gdzie królują komunikaty zdawkowe o często wątpliwej wartości merytorycznej.

Jako, że nie karmi się nas dobrymi jakościowo informacjami na temat przygotowań Polski do Euro 2012, najlepiej spojrzeć na ten proces z perspektywy organizatorów wcześniejszych tego typu imprez. Obiecywać można dużo, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Krytykować również można, a nawet trzeba, ale z głową, trzymając się faktów i używając analogii. Plany były ambitne, bo chcieliśmy w zaledwie kilka lat nadrobić kilkudziesięcioletnią stratę i dołączyć do grona rozwiniętych gospodarczo państw Europy Zachodniej. Należy mieć na uwadze, że każdy z poprzednich organizatorów Mistrzostw Europy w piłce nożnej był na innym, wyższym poziomie rozwoju gospodarczego kraju, niż Polska w 2007 roku. Belgia i Holandia - gospodarze Euro 2000 - już wtedy posiadały status krajów wysokorozwiniętych o bogatej infrastrukturze drogowej, kolejowej, lotniczej i stadionowej, miały ogromny potencjał techniczny i technologiczny. Były gotowe na organizację ME praktycznie w momencie ogłoszenia, kto będzie ich gospodarzem. Potrzebna była jedynie kosmetyka, głównie stadionowa. Portugalia, wybrany w 1999 roku organizator Euro 2004, także mogła pochwalić się rozwiniętą siecią dróg i autostrad, wysokim poziomem infrastruktury turystycznej, a do pełni szczęścia brakowało Portugalczykom jedynie stadionów, wybudowanych i zmodernizowanych potem za niebagatelną wtedy kwotę 1,1 mld euro. Austria i Szwajcaria to kraje bardzo stabilne, rozwinięte gospodarczo i turystycznie, gdzie również wystarczyło zainwestować w stadiony, aby można było ogłosić gotowość do organizacji Euro 2008.

Pięć lat temu Polska mogła tylko pomarzyć o takiej wielkości i jakości gospodarki, jaką miały państwa-gospodarze poprzednich imprez. Polska i Ukraina otrzymały wtedy ogromny kredyt zaufania od władz UEFA, będący wynikiem prowadzonej przez Michela Platiniego polityki wobec słabiej rozwiniętych federacji piłkarskich. Oddanie organizacji Euro 2012 w polskie i ukraińskie ręce miało spowodować rozruszanie i pościg naszych gospodarek w kierunku tych zachodnich. Dodajmy do tego fakt, że oba nasze kraje razem stanowią największy powierzchniowo obszar, na jakim kiedykolwiek była organizowana impreza sportowa tej rangi, co dodatkowo czyni przygotowania do turnieju znacznie trudniejszymi. Powierzchnia każdego z trzech poprzednich gospodarzy mistrzostw jest kilkanaście razy mniejsza od łącznego obszaru Polski i Ukrainy, co sprawia, że o wiele prościej jest zadbać o właściwą komunikację między miastami i sąsiednimi państwami. W takiej Belgii i Holandii prawie wszystko jest połączone ze sobą autostradami i ekspresówkami, podczas gdy w Polsce planowane 1600 km autostrad wystarczyłoby może na połączenie 4 miast-gospodarzy naszego Euro...

Podobna sytuacja występuje przy infrastrukturze kolejowej i lotniczej - im mniejszy kraj, tym łatwiej wszystko ze sobą zintegrować, a tym samym efektywniej zorganizować. Turystyka natomiast to wieloletnie koło zamachowe gospodarki Portugalii oraz Austrii i Szwajcarii, dzięki czemu infrastruktura w tych krajach już wiele lat przed Euro 2004 i 2008 prezentowała się okazale. Nasz kraj niestety w temacie infrastruktury noclegowej również pozostaje daleko w tyle, ponieważ.... nie może być inaczej. W rywalizacji z Atlantykiem czy Alpami nie mamy większych szans, stąd i baza turystyczna jest u nas skąpa. Z ekonomicznego punktu widzenia inwestycja w hotele nie ma więc sensu, bo euroturyści i tak do nas tłumnie nie wrócą, a powstałe miejsca noclegowe trzeba byłoby zlikwidować. Stąd tak wysokie ceny noclegów, bo hotelarze zdają sobie z tego sprawę i chcą kuć żelazo póki gorące. Tyle, że przeholowanie z cenami pokoi może odbić się czkawką nie tylko im, ale w dłuższej perspektywie zaważy również na kondycji całej polskiej gospodarki. O ile bowiem w przypadku Portugalii czy Austrii i Szwajcarii organizacja Euro nie musiała pomagać w zwiększeniu ruchu turystycznego, to Polska mogłaby na tym wydatnie skorzystać. A stanie się tak, że ci, którzy zdecydują się do nas przyjechać, wyjadą z pustym portfelem i więcej do nas nie wrócą. Obudzimy się więc z ręką w nocniku, bo nikt w porę nie pomyślał, aby jednak dostosować cenę do jakości.

Natomiast drogi, dworce i lotniska będą nam służyć długie lata... tyle, że trzeba je najpierw skończyć. Wybudowane za 4,1 mld złotych stadiony już stoją i przyjmują kibiców, a sam Stadion Narodowy kosztował prawie 2 miliardy. Dużo? W mediach te i wyższe kwoty krążą niemalże non-stop, ale nie one są tu przecież najważniejsze, bo istotnym jest czy te obiekty będą w stanie na siebie zarobić po mistrzostwach. Nie ma zatem na razie czego weryfikować, bo o tym czy te inwestycje się opłacą dowiemy się pewnie za kilka lat. Nie wyobrażam sobie też nie wykorzystać doświadczenia Portugalii, która wybudowane na Euro stadiony właśnie rozbiera i sprzedaje na części tylko z tego powodu, że do biznesplanu całego przedsięwzięcia nie wpisano... modelu biznesowego, który pozwoliłby stadionom na siebie zarobić lub chociaż nie generować kosztów ich utrzymania wynoszących kilka-, kilkanaście milionów euro rocznie. Zarówno polski rząd, jak i spółki zarządzające naszymi stadionami zapewniają, że u nas nie będzie takiego problemu, bo istnieje model biznesowy zakładający wpływy pochodzące głównie z organizacji różnego rodzaju imprez masowych oraz wynajmu pomieszczeń pod biura i usługi. A że stadiony położone są na obszarze 4 dużych polskich miast, posiadających dodatkowo 4 kluby piłkarskie na poziomie ekstraklasy, to jest spora szansa na to, że nie nastąpi powtórka z Portugalii, gdzie większość obiektów położono w miejscowościach, które na co dzień nie żyją ani futbolem, ani wielkim biznesem.

Trudno ocenić, jaki wpływ na stan przygotowań Polski do Euro ma rozlewający się na wszystkie państwa światowy kryzys gospodarczy i finansowy. Z jednej strony widzimy wzrost cen ropy i energii sprawiający, że surowce i materiały budowlane drożeją w szalonym tempie, a co za tym idzie diametralnie wzrastają koszty inwestycji infrastrukturalnych. Z drugiej jednak, to właśnie dzięki tym wymuszonym przez turniej inwestycjom Polska z 2,4% PKB jawi się jako ta zielona wyspa na tle szarego, pustego oceanu. Korzystnym zjawiskiem jest również spadek wartości naszej waluty w stosunku do euro, bo to oznacza, że wzrasta realna wartość otrzymywanych przez nas funduszy unijnych przeznaczonych na przygotowania do imprezy. Obojętnie, jaki front obierzemy pewne jest jedno: to Polsce i Ukrainie przyszło organizować mistrzostwa w okresie niestabilnej, niepewnej i nieprzewidywalnej sytuacji gospodarczej w Europie i na świecie. W sytuacji, w której nie mogli znaleźć się poprzedni gospodarze Euro.

Łatwo jest krytykować, wypaczać fakty i łamać kontekst, trudniej - pokazać, że jest OK, kiedy wszyscy wokół marudzą i narzekają. Mimo, że zawsze może być lepiej, to w każdym przypadku trzeba znaleźć analogię i przeanalizować wiele czynników wpływających na dana sytuację. Nie można oceniać przygotowań do Euro 2012 zerojedynkowo - udało się lub nie. Porównując się z gospodarzami ME z ostatnich kilku lat Polska jako całość prezentuje się całkiem nieźle. Dlatego krytyka przygotowań do czerwcowego Euro ze strony Portugalii wydaje się być co najmniej nie na miejscu. Argumenty w stylu "polscy kibice to pseudokibice i rasiści" to marne wypaczenie i wytwór chorej wyobraźni Anglików, którzy musieli udowodnić, że mają rację. Kibiców zapewne też będzie mniej niż na poprzednich imprezach, ale to nie ze względu na "drogą podróż na wschód i słabą organizację", tylko to Portugalczyków (tak jak i Hiszpanów, Włochów, Greków) zwyczajnie nie stać na zapewnienie sobie takiej rozrywki w momencie, kiedy ich kraj stoi na skraju bankructwa.

Być może przez te wszystkie insynuacje przemawia zwykła zazdrość? Niewykluczone, bo mimo, że do statusu idealnego gospodarza Euro trochę nam jeszcze brakuje, to jednak nie my (na razie) musimy martwić się o to, czy nasze społeczeństwo będzie miało co do garnka włożyć.