Trwa poszukiwanie kompromisu w sprawie ustalenia unijnego budżetu na lata 2014-2020. Spór jest zacięty, bo państwa będące płatnikami netto (tj. wpłacają do unijnej kasy więcej, niż z niej otrzymują) w czasach kryzysu i niewesołej sytuacji gospodarczej na greckich czy portugalskich rynkach nie chcą wyrazić zgody na zaproponowaną przez Komisję Europejską kwotę 972 mld euro wspólnego budżetu (o 5 procent większą niż obecnie). Postulują zmniejszenie tej sumy o 100 mld euro.
Jednym z problemów rzeczywiście mogą być te kraje UE, które kryzys dotknął najmocniej, tj. Grecja i Portugalia. Te państwa dostają na ogół więcej środków z kasy UE, niż do niej wpłacają, tyle że teraz brakuje im pieniędzy na tenże wkład własny, z reguły wahający się w granicach 20-30 procent inwestycji. Do tego dochodzi pomoc finansowa dla tych krajów, czyli de facto ci najwięksi i najbogatsi (Niemcy, Francja) dodatkowo dopłacają do unijnego interesu ( w formie pożyczek, ale zawsze jest to tymczasowy wypływ pieniądza z ich wewnętrznej kasy).
Z drugiej strony sześciu największych płatników netto nie wydaje się być zainteresowanych zwiększaniem funduszy na politykę spójności, z której korzystają głównie państwa Europy Środkowo-Wschodniej, czyli tzw. Grupy Wyszehradzkiej. Nawet mimo ustanowionego konsensusu w tej sprawie. Tyle, że - jak pokazują badania naszego Ministerstwa Rozwoju Regionalnego - z każdego euro netto, jakie państwa UE-15 inwestują w realizację polityki spójności w państwach Grupy, wraca do nich około 61 centów z dodatkowego eksportu. Niemcy natomiast, jako kraj będący najbardziej zaangażowanym finansowo płatnikiem netto, na każdym wpłaconym do budżetu 1 euro notuje zysk w wysokości 25 centów. Problem zatem leży gdzieś głębiej, ale Polska się nie poddaje i buduje koalicję wśród innych państw członkowskich, również zainteresowanych propozycją ze strony KE.
Zanim jednak do jakiegokolwiek kompromisu dojdzie, już pojawiają się spekulacje, na jakie priorytety i działania zdecyduje się Komisja. W zasadzie nie jest tajemnicą, że najważniejszym celem na lata 2014-20 będzie dalszy rozwój polityki spójności, w tym głównie innowacyjności. Według propozycji władz UE na kolejną 7-latkę, budżet unijny miałaby zostać zasilony 80 mld euro, czyli kwotą o 30 mld większą niż poprzednio. Polska ma pozostać największym beneficjentem funduszy europejskich, zatem można wysnuć wniosek, że także my otrzymamy więcej środków na ten cel aniżeli przez ostatnie 6 lat. To wspaniała wiadomość, prawda?
Tak, pod warunkiem że przyznanie nam kolejnej potężnej sumy wsparcia pociągnie za sobą więcej niż proporcjonalny wzrost wydatków na innowacje. Polska jest bowiem bardzo blisko końca listy klasyfikującej kraje członkowskie pod względem wydatków na ten cel. Sprawdziłem statystyki, z których dobitnie wynika, że środki publiczne przeznaczane na badania i rozwój stanowią jedynie 0,53 procent PKB, natomiast wydatki prywatne to zaledwie 0,2 procent PKB. Jak te liczby mają się do zalecenia KE, aby kraje wspólnoty przeznaczały na innowacyjność 3 procent swojego PKB? Ano mizernie. Za nami są tylko Rumunia, Bułgaria, Litwa i Łotwa. Mimo, że wydatki na badania i rozwój w naszym krajowym budżecie z roku na rok są większe, to niestety przy takim tempie ich zwiększania jeszcze przez długie lata nie osiągniemy założonego progu i, co ważniejsze niż jakiś tam wskaźnik, zostaniemy daleko w tyle za takimi krajami jak Niemcy czy Szwecja, które już teraz przekraczają 3-procentowy cel.
Patrząc na innowacyjność z perspektywy otaczającej nas sytuacji gospodarczej jest to przede wszystkim inwestycja, która w przyszłości może pomóc nam uchronić się przed podobnymi konsekwencjami wszechobecnego kryzysu. Zresztą, o środki na ten cel na pewno martwić się nie musimy, bo akurat w tej kwestii większość państw UE osiągnęła kompromis.
Powinniśmy natomiast dobrze się zastanowić, jak rozsądnie te pieniądze rozdysponować oraz jak nie przeszkadzać naszym rodzimym beneficjentom w ich wydawaniu. O ile bowiem katalog wydatków, które mogą zostać poniesione w ramach projektów innowacyjnych musi istnieć i trzeba go przestrzegać (od czasu do czasu również modyfikować i dostosować do panujących warunków), to projekty, które są przyjmowane do dofinansowania, na przykład w ramach działania 8.1 Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, często mają niewiele wspólnego z innowacyjnością. Dla przypomnienia: owo działanie polega na wspieraniu działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej, czyli tak naprawdę na stworzeniu i świadczeniu e-usługi. Z racji swojego przeznaczenia, jest najbardziej obleganym i popularnym wśród młodych ludzi działaniem, ponieważ pozwala na dofinansowanie ich własnego biznesu opartego na technologii informacyjnej. Z tego też powodu pozwoliłem sobie wziąć 8.1 za przykład polityki innowacyjności funkcjonującej w naszym kraju. Jest to też działanie w jakimś sensie "namacalne", widoczne i bardziej przystępne dla człowieka niż temat B+R czy dyfuzja innowacji.
Niestety, w ramach tego działania większość startujących w konkursie projektów nie powala innowacyjnością, co przecież powinno być podstawowym kryterium wyboru tychże do dofinansowania. Tyle, że we wniosku aplikacyjnym pytań o innowacyjność pomysłu jest jak na lekarstwo! Wypierają je zagadnienia związane głównie z funkcjonowaniem i finansowaniem e-usługi. Dodatkowo, "z pomocą" przychodzi definicja innowacyjności, która w dużym uproszczeniu zakłada, że jest to również zjawisko ulepszenia, unowocześnienia produktu czy usługi, sprawienia, że coś, co już na rynku jest, będzie działać lepiej. W wymiarze teoretycznym ma to sens i jest poniekąd oczywiste, natomiast przełożenie na praktykę wypada bardzo blado i wypacza rzeczywistą innowacyjność. Wystarczy prześledzić projekty (pomysły), które w ramach 8.1 w ciągu kilku ostatnich lat otrzymały dofinansowanie. Platformy e-learningowe/edukacyjne, portale informacyjne, programy mailingowe czy modne ostatnio serwisy społecznościowe to tylko niektóre z "innowacyjnych" e-usług, które pojawiły się na polskim rynku internetowym dzięki decyzji... Komisji Europejskiej, która to aprobuje zasady działania PO IG i innych jemu podobnych programów. Oczywiście, wszystkie wyżej wymienione e-przedsięwizięcia różnią się między sobą wieloma aspektami, od tematyki zaczynając, na funkcjonalności kończąc. Są również inne od konkurencji, bo inaczej ich byt zupełnie nie miałby sensu. Problem w tym, że w sposobie działania są do siebie czasem wręcz bliźniaczopodobne, a innowacja polega jedynie na tym, że jeden serwis posiada bardziej zaawansowany model wyszukiwarki produktów, drugi został wyposażony w możliwość interakcji z użytkownikiem, a trzeci oferuje szybszy niż konkurencja przebieg jakiejś transakcji. Prawda jest taka, że zawsze można znaleźć tego rodzaju lukę, bo nie ma usług, które od początku do końca zaspokajałyby potrzeby konsumentów. Zawsze można jakieś działanie czy proces próbować ulepszyć, często jednak zdarza się, że jest to robione niejako "na siłę", bez planu, pomysłu i tylko po to, aby otrzymać wsparcie finansowe. Rzadko natomiast można natrafić na projekty wartościowe, wnoszące na rynek e-usług powiew świeżości.
Do końca obecnej perspektywy finansowej pozostało 1,5 roku, zatem nadszedł czas, aby zastanowić się czy stać nas na finansowanie przedsięwzięć, których nie sposób nazwać innowacyjnymi, i które w żadnym stopniu nie przyczyniają się do wzrostu naszego PKB (co jest przecież głównym argumentem KE w sprawie zwiększenia środków na ten cel, tj. innowacyjność = wzrost gospodarczy). Wybierane w drodze konkursu projekty nie powinny stanowić swego rodzaju poligonu doświadczalnego i mimowolnego badania rynku, bo to nas zbyt dużo kosztuje. Trochę wygląda to tak, jakby losowo wybierano przypadkowe e-biznesy, rzucano je na głęboką, internetową wodę i sprawdzano czy wypłyną. Dlaczego losowo i dlaczego przypadkowe? To tylko ironia, ale prawda jest taka, że o tym, czy dany projekt zostanie przyjęty do dofinansowania, w pierwszej kolejności nie decyduje innowacyjność ani wiarygodność modelu biznesowego, a poprawnie wypełniony wniosek aplikacyjny. Zdarza się więc tak, że środki na rozwój otrzymuje firma skupiona bardziej na studiowaniu papierologii niż na dopracowaniu pomysłu, kosztem realnie innowacyjnego projektu, któremu przeszkodziła omyłkowo nieuzupełniona komórka w szablonie wniosku...
Niestety, nasze krajowe instytucje trudniące się przyznawaniem unijnych dotacji zbyt często chcą (muszą?) je najzwyczajniej w świecie szybko rozdać, bo inaczej przepadną. Konkluzja jest oczywiście taka, że znów priorytetem staje się biurokracja, a kreatywność i biznesowe podejście schodzą na dalszy plan. Wina za taki stan rzeczy nie leży tylko po naszej stronie, bo przecież nie ze swojej inicjatywy śrubujemy wskaźniki, tylko ktoś od nas tego wymaga. Kłuje w oczy brak logiki i zdrowego rozsądku, bo przecież kolejnym etapem rozwoju innowacji musi być jej komercjalizacja, czyli sprzedaż pomysłu i czerpanie z tego korzyści. Jak to ma działać, skoro liczy się przede wszystkim poprawnie wypełniony świstek papieru (tudzież e-formularza) i kwestia rozdysponowania tych pieniędzy na czas? Jeśli Unia chce wspierać wzrost gospodarczy, którego motorem napędowym są przedsiębiorstwa i biznes przez nie prowadzony, to należałoby podejść do sprawy biznesowo, a nie urzędowo. Na zasadzie: no risk - no progress. Potrzebna jest zmiana podejścia, mentalności, być może pewnych wytycznych ze strony KE. Bez tego zwiększenie puli środków unijnych na politykę spójności w kolejnych latach skończy się tym, że na papierze Polska stanie się europejską gazelą innowacyjności, a w rzeczywistości nadal będziemy z zazdrością przyglądać się krajom, które tę innowacyjność czynią widoczną i namacalną, a nie tylko policzalną.