Weekend to jedyna okazja w tygodniu, żebym mógł sobie przypomnieć jak wygląda dzielnica, w której mieszkam. Rano do roboty, po południu powrót, obiad, dzieciaki, wieczór, późno i spać. A weekendowe zakupy na rynku i w okolicznych budach pozwalają odreagować. I spojrzeć na pewne istotne kwestie społeczne od środka - obserwując ludzi i... witryny sklepowe.
Bo wiecie - idzie człowiek brudną ulicą na targowisko i kogo widzi? Ano margines. Ok, nie tylko, ale na takich ludzi zwraca się uwagę. Od wczesnych godzin rannych stoi ekipa pod sklepem i żłopie kupione nie wiadomo za co wino z butelek PET. Albo szwenda się tu i tam zagadując ludzi po drodze o drobne 'na zupę'. Zawsze tak samo ubrani i tak samo brudni. Biedni ludzie, ja to wiem. Ale jednocześnie skrajnie żałośni.
Bo wystarczyła mi jedna godzina i dwie ulice, żebym zobaczył to:
A gdybym serio szukał jakiejkolwiek pracy, to znalazłbym pewnie jeszcze 2 razy tyle w swoim tylko fyrtlu, nie mówiąc już o zapuszczeniu się dalej w miasto. Ale ludziom się nie chce. Wolą życie za 20 zł dziennie, bo tyle mniej więcej wynika z kwoty zasiłku dla bezrobotnych dzielonego na 30 dni. Do tego jeszcze trochę znajdą, nakradną i ta kwota rośnie pewnie ze dwa razy średnio. Większość idzie na chlanie, bo po jakimś czasie głód już tak nie doskwiera jak brak alkoholu, który dziwnym trafem z roku na roku tanieje, kiedy inne koszty życia rosną. Tak patrząc, to rzeczywiście da się przeżyć nic w życiu nie robiąc i dobrze się bawiąc. Kto by nie chciał.
Wszyscy wiedzą, że 14% bezrobocia to pic na wodę. Gdyby zliczyć tych wszystkich ludzi handlujących na ulicach to problem szacuję na jakieś 7-8%. Leniwe albo nieskuteczne siedem-osiem. Bo jest praca, czego dowodem jest pięć kartek na szybach znalezionych w kwadracie 100 na 100 metrów. Tylko musi się chcieć jaśnie państwu do roboty wziąć. Pewnie, że nie dla wszystkich starczy, ale tą resztę można by wtedy spokojnie uznać za osoby realnie bezrobotne, którym należy się zasiłek i darmowy lekarz. Nikt nie miałby pretensji, a tak permanentnie ktoś bluzga na rząd, że nie tworzy miejsc pracy.
A jedyne na co możemy sobie luźno ponarzekać to fakt, że nie ma żadnej skutecznej metody na eliminowanie cwaniaków żerujących na tej luce w systemie. Nie będzie przecież żaden tajniak chował się całe tygodnie za drzewem, żeby sprawdzić czy jeden z drugim ruszają w ogóle swoje dupy spod sklepu.
Zapytałem się pani w cukierni i w obuwniczym czy ktoś w ogóle zagaduje o tą pracę. Raz do dwóch dziennie. Na setki, a może nawet tysiące ludzi którzy tamtędy przechodzą. Ten margines, który powinien się taką okazją zainteresować - nie to, że widzi ale nie pyta, bo wstyd. On w ogóle takich ogłoszeń nie zauważa, nie szuka ich nawet. Jasne, że i pensja, i prestiż stanowiska nie powalają, ale na to trzeba sobie zapracować. Trzeba zacząć pracować.
Problem nie leży więc ani w systemie ani w tym, że nie ma pracy. To medialna nagonka. Problemem są ludzie. Egoiści, którym się nie chce i wybierają życiową łatwiznę kosztem tych, którzy z ich powodu muszą potem płacić wyższe podatki, żeby takiemu frajerowi zafundować przeszczep wątroby. Albo po prostu darmowy pieniądz od państwa. Żeby go nie suszyło.
Dodaj też coś od siebie - każda myśl się liczy.